Rekurencja

Rekurencja
0 Flares Facebook 0 Filament.io 0 Flares ×

Słońce świeciło tym magicznym zimowym blaskiem, kiedy masz wrażenie, że świeci na zimno. Poniżej okrywających je chmur krążyły stada ptaków. Każdego innego dnia mogłoby to wyglądać nawet uroczo- taki sielski zimowy poranek. Jednak dzisiejszy wschodni wicher, który zdawał się zmrażać nawet unoszące się dźwięki, nie wróżył spokojnego dnia.

Nadciągali. Od tygodnia wiedział, że w końcu za nim przyjdą. Spokój w jego świecie nie trwa długo, zresztą przedłużająca się cisza nie wróży nic dobrego. Zawsze była złowrogą zapowiedzią nadchodzących zdarzeń.

Przed jego oczami przepłynęły wspomnienia, szybko rozmywając się w nicość kolejnych ostrych podmuchów wiatru.
Dom, ciepło, zapach morza i opalonej skóry. Radość malowana uśmiechami innych Zentarian opiekujących się z troską honorożcami. Nie, machnął szybko ręką, to był sen, może inne życie, należące do kogoś innego. To nie mogły być jego wspomnienia. Nigdy nie był w tej krainie. Dziwny sen, jak na tak krótką noc, pomyślał.

Gwałtowne szarpnięcie przegoniło resztki tych obrazów. Stracił równowagę i runął w kierunku resztek betonowej podłogi, od plaśnięcia na twarz wybawił go silny kopniak w brzuch. Walnął plecami o skałę.
No tak, przyszli wcześniej, nie zaczekali nawet do zmroku, pomyślał sycząc z bólu. Żadnej przyzwoitości, granice przewidywalności ich zachowań zatracają się coraz bardziej.

Szybkim ruchem wydobył z pół płaszcza Oko, skupił wewnętrzne zmysły i zaczął rosnąć. Pod napierającymi mięśniami trzasnęły szwy koszuli i portek, płaszcz rósł razem z nim i teraz tylko on okrywał jego ciało przed mroźnym wiatrem.

Szybko ocenił sytuację- jest ich około dwóch tuzinów, poradzę sobie. Ledwie ta myśl przemknęła mu w głowie, błotniste fale ścięły go z nóg, a silny nurt porwał wraz z napastnikami i wszystkim wokół. Próbował się czegoś uchwycić, z trudem udawało mu się raz po raz nabierać oddechu, do rąk przylepiały się najrozmaitsze ciała, wolał nie myśleć co to było, dobrze, że szlam skrywał kształty, dotyk był wystarczająco nieprzyjemny.

Próbował wydostać się z prądu w bok, ale nie mógł, wpadał w kolejne jego wiry, szlamiaste glony zalepiały mu oczy, wciskały się do ust, nosa, uszu. Zaczynał tracić siły, ale nie wolę walki. Kolejny wir wessał go w dół, nagle jego stopy dotknęły czegoś twardego, odruchowo odbił się od przedmiotu i silnie kopnął nogami w wirujący szlam starając się uciec w bok. Brakowało mu tchu, ale poczuł, że udało się. Płynął w poprzek błotnistego nurtu, byle do jakiegoś brzegu, kamienia, konaru, żeby tylko wyrwać się z tego szaleństwa i wraz z tą ulatniającą się myślą stracił przytomność.

Ong obudził się i przetarł zmęczone jeszcze oczy. Czy, aż tak długo spałem? Słońce rozjaśniało niebo ciepłą kulą powoli skrywając się za górami, po przeciwnej stronie jaśniała już pełna tarcza księżyca.
Wciąż pamiętał żywo swój sen we śnie, w którym zanurzył się schodząc w kolejny poziom podświadomości. Czuł się zmęczony, miał wrażenie, że oblepiają go nadal resztki błota. Wstał spod drzewa, otrząsnął się i wziął kilka głębokich oddechów, upewniając się, że żadne glony nie wpełzają mu do nozdrzy.
Obudziłem się, pomyślał z ulgą i schylił, żeby podnieść bukłak z wodą. Z kieszeni spodni wypadło Oko.

Print Friendly, PDF & Email

Leave a Reply