Na szlaku Światła

Dom

Bzdury gadają. To żadna klątwa, ale emocje niesione od pokoleń. Uzdrowienie pochodzi od Boga, ale najpierw muszę odnaleźć go w swoim sercu. Tylko serce czyste, wypełnione miłością może położyć kres tej odwiecznej zmarzlinie.

Ponownie powróciły słowa, które stara Godfryd powtarzała zawsze, kiedy siedziały w jej skrzypiącej chatce wśród sosen i świerków wpatrując się w ogień nad kociołkiem. Więcej cierpliwości i miłości dziecko. A kiedy ich ci brakuje, to właśnie wtedy musisz znaleźć ich w sobie jeszcze więcej.

Przeszła już długą drogę, ale lody nadal nie chciały ustąpić. Pojawiło się jedynie nieco pęknięć, przez które przebijało się czyste światło życia.

Nie wiedziała jak zakończy się jej misja, ale nie było odwrotu.

Sowa

Sowa pozostawała milcząca, po prostu siedziała na skale, kiedy jego ciałem zaczęły targać zmienne emocje. Wił się w bólu na ziemi u jej stóp, a ona zwyczajnie siedziała i patrzyła, spokojna i obojętna. Wiedziała, że cała ta szarpanina uspokoi się, kiedy chłopak odzyska panowanie nad umysłem i uspokoi myśli. Poznała go już wcześniej i wiedziała, że on to potrafi. Teraz patrzyła, obojętna, ale ciekawa zakończenia. Oczywiście, tym razem może mu się nie udać. Ludzie pozostawali dla niej zagadkowi z tą swoją gmatwaniną myśli, pytań bez odpowiedzi i braku logiki w działaniach.
Ilu z nich, nawet tych starszych, potrafiło w danej sytuacji jasno określić priorytety i zwyczajnie podjąć decyzję zgodnie z nimi? W swoim wielowiekowym doświadczeniu nie spotkała takich zbyt wielu. Akcje i działania większości z nich wydawały się jej zupełnie przypadkowe, wręcz chaotyczne.

Teraz patrzyła spokojnie i czekała. Po cichu wierzyła w jego siłę.

Być może dzięki Sowie, być może dzięki mocy własnej woli, Ong w końcu pozbierał resztki sił, by przeciwstawić się temu, co nim tak targało. Spojrzał na Sowę, wyglądała na zadowoloną. Bogowie mi sprzyjają, pomyślał.
Otrząsnął się z resztek transu, który dopiero co wstrząsał całym jego jestestwem i stanął prężnie przed sową patrząc w jej głębokie, ciemne i gwiaździste oczy.

Dostrzegł w nich długą wędrówkę, wiele bólu, ale też i ukojenie. Sowa pytała go niemym głosem, czy godzi się na podjęcie misji i jej wszystkie na trudy oraz niepewność.
Oboje znali odpowiedź, umowa musi jednak być przypieczętowana głośno wyrażoną zgodą. Takie są prawa wymiarów.
Tak, zgadzam, się- powiedział.

Sowa-Bez-Imienia zerwała się ze skalnej półki, Ong podążył za nią.

Umocnienie w wierze

Znał to miejsce. Każdy pobyt tutaj przyprawia go dreszcze i nie są to dreszcze radości… Jeszcze zanim się zbliży, czuje jak coś wysysa z niego życie, zaczyna się walka o przetrwanie, ilekroć się stąd oddala, energia powraca. Dopiero wtedy odzyskuje pełnię życia, uspokaja się i wreszcie może skupić wysiłki na czymś innym niż generowanie życiodajnego światła wewnątrz własnych komórek.

Wyczuwa, że właśnie tu otwiera się jeden z portali wśród wymiarów dając pole do walki sił Światła i Mroku. Od zawsze stał po stronie Światła i musi tu powracać, na tym polega część jego pracy.

Dziś szuka dawno zapomnianych Żywych kamieni. Te niezwykłe minerały mają zdolność generowania pól wzmagających wewnętrzne Światło u każdego, kto zaufa. Są jednak trudno dostępne, nawet jeśli leżą na wysokości ludzkich oczy, trudno je dostrzec z powodu zakłóceń hologramu.

Marzenia i koszmary

Karolina siedząc na pochylonym pniu bananowca patrzyła beznamiętnie na lazurowy błękit morza, biały miałki piasek plaży i tropikalną dżunglę ciągnącą się w głąb lądu. Bajka, obrazek z marzeń o upragnionej podróży, myślała, a jednak nie.
– Siedzę tu sama, odizolowana od kogokolwiek, nie spotkałam jeszcze nawet żadnego zwierzęcia, nie pamiętam, kiedy ostatnio czułam się aż tak samotna. – rozważała.

Jak długo trzeba patrzeć w obraz, by dostrzec w nim światło? Czasem trwa to całe lata, czasem ułamki sekund. Nikt tak naprawdę nie wiem od czego zależy, czy lub kiedy je dostrzeżesz.

Stała na rozdrożu, jak zazwyczaj. Być bliżej gwiazd – poczuła dreszcze radości przeszywając ją na wskroś. Popatrzyła w gwieździste niebo zimowej nocy i zaparło jej dech w piersi. Ku niej spadał, właściwie pędził piorun, a raczej coś, co piorun przypominało. Kobieta – wojownik wirowała szybując w dół, wprost na Karolinę, z zawrotną prędkością.

– Oho, teraz się zacznie.

Zanim ta myśl skończyła się ulatniać, kobieta rąbnęła z wielką siła prosto w pierś Karoliny, otumaniając ją tym na chwilę. Jednak żaden wojownik nie jest stworzony, by odpoczywać. Karolina pozbierała się szybko i przyjmując bojową postawę stanęła przed napastniczką patrząc jej wyzywająco w oczy.
Kobieta przymilnie przeprosiła za niezręczne lądowanie i podała się za przyjaciela, nie zabrzmiało to wiarygodnie- coś drgnęło w Karolinie i zebrała się w sobie. Nadal stała przed nieznajomą czujna i gotowa.
Ta runęła na nią błyskawicznie.

Dzięki Bogom za znaki! – przemknęło przez myśl Karolinie odpierającej pierwszy atak.
Obrona przed ciosami szybko przerodziła się w sprawną walkę.
Karolina miotał tą drugą na prawo i lewo, jakby tamta była workiem wiór.

Walka ustała, gdy nadszedł ludzki strażnik. Obie, mocno pokiereszowane stanęły przed nim zgodnie udając, że to tylko taki przyjacielski trening. Tej drugiej brakowało ręki- Karolina urwała ją spuszczając drugiej wojowniczce ostry łomot.

Strażnik skinął głową i odszedł udając, że niczego nie widzi, w końcu to nie jego zadanie pchać się w kłopoty, a już na pewno nie zapisywanie stronic obszernego raportu.

Przez chwilę po jego odejściu obie milczały. Nie było o czym mówić- wojna dwóch wampirzych klanów trwała od tysięcy lat.

Nawet starsi nie wiedzieli skąd brali się ci inni- “dobre” wampiry. Nie napadali na ludzi, ani ich zwierzęta, tajemnicą pozostawało jak się żywią.

Po prostu raz na jakiś czas proces przemiany dawał inny rezultat i odmienny klan trwał.

Karolina nie wiedziała jak dostała się do tych czasów. Być może do snów, a nie czasów?

Obudziła się tu jednak jako “dobra” wojowniczka.

W swoim pierwszym śnie zobaczyła pokaźny kawał historii- przemoc, dużo seksu bez barier, bajecznie piękne kobiety, niezwykle przystojni mężczyźni, rozdwojone języki, jak u węży i narodziny Angela.
Te na pozór niczym nie różniły się od narodzin pozostałych- bezimienny, po prostu uprawiał seks z innymi wampirami. Nie wiedział kim są. Karolina nawet nie zliczyła ile ich było w tym wielkim łożu ze złotą pościelą pośrodku mrocznej komnaty.

Tylko on jeden wyszedł z tej sceny jako wyjątkowy – “dobry” – czyli ten, który ma Wielką Moc.

Nie wiedziała co to oznacza, ale wiedziała, że musi go odnaleźć.

Spotkanie

Wczorajszy dzień wciąż trwał dzisiejszego poranka.
Stała na zboczu pokrytym sporych rozmiarów kamieniami przypominjących nieco jeżowce. Nie dało się między nimi chodzić. Najeżone kolcami skalne kule były ożywione. Reagowały na jej najsubtelniejszy ruch kłapiąc paskudnymi zębiskami, które przywodziły na myśl ostrza zagiętych bagnetów.
Karolina nie miała pojęcia jak się z tym tałatajstwem obejść. Po prostu stała bez ruchu patrząc w niebo.

Wtem z jej piersi wydobył się krzyk, który wypełnił całą przestrzeń. Był niczym jedno nieskończone uderzenie dzwonu- czysty i potężny dźwięk wibrował w powietrzu i tkankach ciała. Czas zwolnił. Przepowiednia mówiła, że od tej chwili wszystko się miało zmienić. Nie nadejdą już większe kataklizmy niż te, które ludzie przeżyli, nadchodzi era pokoju. Do czasu, kiedy zapomną minione lekcje. Ten czas nie musi jednak nadejść póki pamięć trwa.

Z transu wyrwał ją hałas spadających kamieni. Runęły zgodnie w dół na raz niczym armia tysięcy wojowników podczas ataku.
Karolina stała bezpiecznie pośród tej dziwnej lawiny, która ją omijała, jakby bojąc się dotknąć.

Powrót do innego wymiaru

– Proszę, upiekłam bezy. Musisz czuć się zmęczony i oszołomiony po takiej podróży. To Cię pokrzepi. – uśmiechnęła się ciepło.
– Nie lubię bez – pomyślał – przypominają mi dzieciństwo.
– Dziękuję, nie czuję się głodny -powiedział głośno.

Rozmowy trwały. Karolina pragnęła dowiedzieć się jak najwięcej – kim był, jak nastąpiła przemiana, co ona tutaj robi, jaki ma to związek z jego życiem, kim są, o co chodzi z tymi podróżami pomiędzy wymiarami. To była wyliczanka bez końca. Od czasu pierwszego spotkania z Ong, zaskakujące ją pytania pojawiały się nieustannie.
Angel słuchał i czasem odpowiadał, a czasem jedynie oblewał ją kojącym błękitem oczu o niemożliwie białych białkach.

– Nie, śmierć ego nie była bolesnym wydarzeniem. – powiedział.
– Strach, który odczuwałem przed śmiercią był strachem ego – kontynuował. – Zniknął, kiedy wraz z ciałem umarła tożsamość ego. To właśnie wtedy narodziłem się ponownie.
– Odnalazłam je – Karolina pokazała mu kamienie – no może niezupełnie ja… – zawahała się. – Ong mi je podarował. Odchodząc wspomniał o karym smoku i Sowie-Bez-Imienia mówiąc „nie bój się ich mała, to Twoi Strażnicy”.
– To Akash – wyjaśnił – Żywe kamienie.
– Niewiele z tego pojmuję. – wyznała Karolina – a jednak, trzymając je w dłoni czuję się ŻYWA, jak nigdy dotąd. Jakby w moich żyłach płynęła radość, a jasne światło wydobywało się z każdej tkanki!
– To właśnie Akash – Angel zaśmiał się dźwięcznie – to Życie moja droga.

Dalsze poszukiwania Karoliny


Miała tą paskudną cechę pakowania się w ślepe zaułki, w których groziło jej niebezpieczeństwo. Wyczuwała je, a jednak szła. Być może setki godzin spędzone na treningach aikido i tych innych- brutalnych, sztuk walki dodawały jej odwagi w sytuacjach, kiedy ciekawość zwyciężała nad logiką.

Spod plandeki tworzącej prowizoryczną halę wyjrzało dwóch mężczyzn, popatrzyli na Karolinę bez żadnego wyrazu na twarzach, po czym jednocześnie zniknęli w środku. Wiedziała, że to oznacza kłopoty.
– Muszę się stąd wydostać.

Jak zazwyczaj podjęła decyzję o odwrocie nieco zbyt późno, jeden z gości sunął w jej kierunku. Był cholernie wysoki, właściwie bardziej przypominał barczyste drzewo niż człowieka.

– Dzień dobry. – powiedziała.
– Zgubiła się panienka, co? To prywatny teren. Nie możesz go teraz tak po prostu opuścić – wyszczerzył zęby.

Kiedy próbowała go wyminąć, rzucił się do ataku. Strach nie sparaliżował Karoliny, odruchy powtarzane przez lata były nadal żywe- ciało pamiętało ruchy. Przerzuciła go przez biodro wykorzystując siłę, z którą na nią skoczył. Teraz nie było odwrotu, musiała walczyć dalej. Adrenalina buzowała jej w skroniach i mięśniach, poczuła, że jest w stanie zyskać sekundy, być może nawet minuty na ucieczkę, jeśli uda się jej ogłuszyć go nieco. Kolejny atak, kolejny rzut. I jeszcze raz. Po ostatnim facet zbierał się wolniej, lekko oszołomiony.

Karolina pobiegła w kierunku bramy. Kiedy dotarła do wozu, który wcześniej stał pod bramą, tej już tam nie było…kolejny ślepy zaułek. Facet deptał jej po piętach. Wtem dostrzegła wyrwę w murze i wiodące w dół schody. Puściła się pędem w tym kierunku, jednak o sekundę zbyt późno. Mocna graba gościa złapała ją za kark już na pierwszym załomie schodów. Karolinę oblał lodowaty pot paniki.

– To już chyba ostatnia lekcja, jaką odbiorę – przemknęło jej przez myśl – szkoda, że nigdy jej nie wykorzystam…

Zanim poczuła szarpnięcie na szyi, kątem oka dostrzegła, jak Angel wymierza precyzyjnego kopniaka w klatkę napastnika. Ręka, która niedawno miażdżył jej kark już nie stwarzała zagrożenia- szybowała właśnie w dół schodów wraz z jej właścicielem.

– Ale jak, skąd, co ty tu robisz? – zapytała.
– Jestem po to, żeby ciebie chronić – uśmiechnął się – ale proszę, na przyszłość unikaj oczywistych pułapek.

Wyprawa

Ta wyprawa w niczym nie przypominała żadnej z poprzednich.
Wspinali się na most z trudem pokonującego ośmiotysięcznik.
Być może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby most postawiony był na sztorc, ten nie był. Stary solidny most z litego błękitnego szkła i drewna, na którym czas i tutejsza pogoda wyrzeźbili już swoje imiona solidnie, leżał płasko, a pod nim wiła się kipiel dzikiej rzeki.
Czołgali się z wysiłkiem do przodu, centymetr po centymetrze. Na moście działały prawa, których nie rozumieli.
Jednooki Wlad powiedział im wcześniej, w starej oberży, że wyprawa po Święty Ogień to raczej gra o życie i ludzie już dawno zaprzestali prób jego zdobycia. Zbyt wielu zginęło.
Ong słyszał to nie raz, nie przerażała go groźba, i tak musiał tam iść, właśnie od tej wyprawy zależało życie jego i wielu innych. Pozostali dwaj byli po prostu chciwi i nie znali strachu.

Podmuchy lodowatego wiatru wzbierały na sile zdecydowanie utrudniając im to pełźnięcie po starym moście.
Już na początku drogi każdy z nich zaczął odczuwać, że to będzie wyprawa wyjątkowa i bardzo prawdopodobne, że żaden nie powróci z niej żywy, a jednak każdy z nich musiał tam pójść.
Jedyne, co wiedzieli to, że “tam” czeka na nich Święty Ogień i, że to ich największy skarb. Dla każdego z osobna. Ci dwaj widząc wszystko wokół żądzami posiadania, wyobrażali sobie Ogień jako nieprzebrane złoża złota i diamentów.
Ong wiedział, że się mylą. W swoich wizjach widział, że Ogień skrywa wszystko- to co najlepsze, jak również to, co najgorsze. Ogień eksponuje to, o co poprosisz. Świadomie lub nie. Nie maskuj strachu, ale nie daj mu też przejąć kontroli.
Ogień jest wielobarwny i niezwykle żywy- płonie tajemnicami pokoleń, każda rodzina ma ich wiele.
Nie bój się swojej.
Bądź odważny i bez wątpliwości stawiaj czoła przeciwnościom. Bóg ci sprzyja, jeśli tylko znasz swój cel.

Pogoda zmieniała oblicze- wraz ze wzmagającym się wiatrem zimno stawało się coraz dotkliwsze. Czołganie się przez most zaczynało przerastać siły każdego z nich. Kiedy walczysz o przetrwanie zmienia się twoja perspektywa patrzenia na świat.
W obecnych okolicznościach nie było sensu przeszkadzać sobie nawzajem, być może na to przyjdzie czas, jeśli którykolwiek z nich przetrwa tę przeprawę przez most. Nie mieli wyjścia, musieli ze sobą współpracować, wzajemna niechęć stopniała w siarczystym mrozie.

Kiedy dotarła do nich ta oczywistość, niespodziewanie od wiatru osłonił ich potężny stwór przypominający jednocześnie smoka i karego ogiera monstrualnych rozmiarów o nieprawdopodobnie lśniącej maści. Właściwie wydawał się wręcz śliski od tego połyskiwania niespotykanym blaskiem. Nie sprawiło to na nich najprzyjemniejszego wrażenia. Dwóm chciwcom trudno było stwierdzić, czy bardziej się go boją, czy pożądają. Ong wiedział, że bestii nie wolno się bać, to jedynie wzmacnia w niej żądzę krwi. Widział, że jedynie hart ducha i opanowanie mogą przynieść zwycięstwo w tym nierównym starciu. A jednak bał się i nic nie mógł z tym zrobić. Uspokoił oddech i wyciszył umysł, udało mu się zaakceptować własny strach i odzyskać przytomność umysłu.

Zbliżył się do bestii i skinąwszy głową w geście szacunku wyciągnął ku niej rękę. Smoko-ogier zawył potężnie i stanął na tylnych łapach wierzgając. Ziemia trzęsła się im pod nogami, Ong upadł. Zrozumiał wiadomość. Podniósł się i z trudem zaczął wspinać na cielsko olbrzyma, ten stał czekając cierpliwie na jeźdźca.

Teraz mknęli już razem w przestworzach zostawiając daleko i dawno temu stary most, chciwców, wszystko, co pozostało w dole. Ong nie miał wątpliwości po co lecą. Mocno chwycił grube, węzłowate ni to sznury, ni włosy na smoczo-końskim karku i po prostu zaufał bestii. Dawno nie czuł się tak bezpiecznie. Wewnątrz jego serca wezbrało źródło spokoju, którego nie potrafił porównać z niczym, co do tej pory kiedykolwiek odczuł.
Zamknął oczy. Na skórze czuł blask odległych słoń, który dodawał mu sił oraz uzdrawiający powiew zimnego powietrza.

Zbliżali się do celu.

Bestia zadziwiająco miękko wylądowała na skalnej półce. Lądowanie wybudziło go z transu, w który zapadło podczas ich lotu-jazdy. Otworzył szeroko oczy, przytomny i gotowy do działania. Po bestii nie było śladu, poza odczuciem dotyku jej skóry.

Wokół niego malował się krajobraz dzikich góry. Ich strome, czasem wręcz pionowe ostre zbocza otaczały niczym strażnicy lodowe jeziora u ich stóp.

Ong dokładnie wiedział, co ma robić. Oko pulsowało w kieszeni. Schował je we wnętrzu dłoni i podążył szlakiem, który mu wyznaczało.
To wspinał się, to zsuwał w dół stromych zboczy. Wtem puściły skały, których trzymał się pnąc do góry i Ong runął prosto do jednego z jezior u jego stóp. Spadając nie pamiętał, kiedy ostatnio tak się bał- nic nie jest teraz zależne ode mnie, spadam, jedyne, co mogę zrobić to prosić Bogów o pomoc…
Gdy uderzył w szmaragdową taflę jeziora jego oddech ustał na moment. Jednak to nie był koniec, Ong spadał coraz dalej od powierzchni.
Głęboko osadzony w toni stracił jakiekolwiek punkty odniesienia. Od dawna bał się tego momentu- że zginie tonąc, kiedy mroźna woda zaleje mu płuca. Teraz to właśnie się działo, strach przestał mieć znaczenie, zniknął.

Zanim odruch pokierował jego ciałem, by nabrało wdech, dotknął dna. Miękki piasek miękki piasek wzbił się w górę połyskując wielobarwnie. Coś pięknego, pomyślał- zupełnie jak gwiezdny pył, który widziałem w szóstym wymiarze. Obraz przesłonił wszystkie jego myśli i Ong nieświadom tego, co robi, nabrał w płuca powietrza, a właściwie wody…
Pierwszy haust wstrząsnął jego ciałem, a strach sparaliżował umysł.
Szybko jednak odzyskał kontrolę nad umysłem- przecież nic takiego się nie działo, nie spełnił się żaden ze scenariuszy z jego koszmarów sennych i tych na jawie. Ong zwyczajnie oddychał pod wodą.
Z oddali docierały do wnętrza jego jestestwa niewypowiedziane, lecz głośne słowa – aqua to maska i tarcza. Woda to twój żywioł, daje ci bezpieczeństwo, chroni, oczyszcza.

Usłyszał głos Świętego Ognia.

Podjął wędrówkę w jego kierunku wzbudzając podwodne tumany połyskującego piachu o zmiennej barwie. Hipnotyzujący czar, pomyślał.

Ocknął się z powrotem na brzegu, leżał w bezruchu wyrzucony przez ocean niczym zdechła ryba. Jednak wewnątrz czuł wszechogarniającą radość, spokój, wdzięczność oraz miłość do całego świata.
Niezależnie od okoliczności, czuł, że jest dokładnie tam gdzie powinien.

Od strony oceanu nadleciała wielka sowa. Usiadła wewnątrz sporych rozmiarów wyżłobienia w skale naprzeciwko jego zmęczonego ciała i przyglądała się mu bystrym, przenikającym go do kości wzrokiem.
Patrząc z przymrużonymi powiekami w gwieździste i zarazem ciemne ślepia stworzenia, przypominał sobie- Sowa-Bez-Imienia. Słyszał o nich w wymiarze czternastym. Zagadkowe stworzenia, które podobnie jak czarny smok-ogier potrafiły przenikać energię i transformować ją wedle strachu lub pragnienia w sercu tego, kto na nie patrzył. Upiory i najgorsze koszmary lub pragnienia z głębi serca.
Mogłoby się zdawać, że to bezlitosne stwory, ale to przecież jedynie lustro tego, co tkwi w sercu człowieka stojącego z nimi oko w oko.