Stary Johnny

Stary Johnny od zawsze znajdywał upodobanie w prostocie, przynajmniej od kiedy pamiętał.

Za dzieciaka najbardziej bawiły go krowie placki robione z błota i zdechłe, już dobrze zasuszone żaby, które podkładał grzybiarzom pod codzienny zbiór moczony w wiadrze z wodą. Któryś powiedział mu kiedyś, że łatwiej obierać grzyby, które się odmoczą.
Mały Johnny wiedział, że po prostu myli je z piachu, igieł sosny i ślimaczych śladów, wiedział też, że żaden z grzybiarzy nie spodziewał się zasuszonej żaby wśród własnoręcznie zebranego plonu.
Tak, zdechła żaba włożona pod grzyby unoszące się w wiaderku lub misce to był dobry żart, Johnny go uwielbiał. Wrzeszczący człowiek, wciąż z żabą w ręce- Johnnego zawsze cieszył powód do niczym nieskrępowanego śmiechu.

Kiedy Johnny dorastał nadeszły różne „nowoczesne” rzeczy, które wciągały go na równi z rzucaniem się skoszoną trawą z kumplami na podwórku i grą w zbijaka lub dwa ognie.
Były na przykład komediowe seriale w telewizji i nieskomplikowane gry, które podłączało się pod monitor telewizora, które wciągały w swoją przestrzeń niczym jakiś magiczny wehikuł. Trzeba było skupić się i w nich zatracić.

Później było całe mnóstwo coraz to nowszych rozwiązań w przeróżnych dziedzinach i ludzkich pomysłów prześcigających się w tym, który to nowszy i lepszy, lub lepiej nazwany…

Po latach pracy w reklamie (kiedyś uważał, że reklama to świetne studium psychologiczne człowieka i bardzo go to wciągnęło), stracił w końcu serce dla „coraz to nowsze”, a słowa takie, jak innowacja i postęp stały się synonimami do określenia utraty życia za życia. Tak to nazywał.

Nie bawiły go już nowoczesne wynalazki, ani wyszukane restauracje, w których zastawy było więcej niż żarcia na talerzu, a nazwy potraw przypominały jakiś bezużyteczny język, którego nie mógł rozszyfrować, choć języków znał wiele. Nie to, żeby nie doceniał smaków, ale cała ta oprawa sprawiała, że przestawał być głodny i zamawiał kufel piwa zamiast obiadu. Zwykłe pełne jasne.

Był zapraszany na różnego rodzaju spotkania, częściej niż miał na nie ochotę. Niechcący stał się dość znany, więc biznesmeni, którzy chcieli się dzięki niemu obłowić zapraszali- nazywali te spotkania lunch/brunch/koktajl i nie wiadomo jak jeszcze, nie chciało mu się pamiętać. Siostra kopała go w tyłek mówiąc, że ma na nie chodzić… więc czasem to robił ku własnemu zniesmaczeniu. Musiał jednak przyznać, że bawiły go te wszystkie gierki, konwenanse oraz udawanie, że konwenansów nie ma.

Była jedna rzecz, którą Johnny zawsze uznawał za piękną- kamienie, też szlachetne. Kamienie oddawały majestatyczną urodę Ziemi.
Miał też upodobanie w szczególe i był niezwykle precyzyjny. Lubił tworzyć rękami.
Zbierał więc kamienie i tworzył z nich obrazy- wielobarwne pejzaże, zwierzęta, czasem nawet ludzi. Wprawiał je w zwyczajne deski, odpady z okolicznych tartaków.

Któregoś popołudnia jeden z jego kolegów zaprosił swojego znajomego do ich partyjki pokera. Grywali też czasem w oczko, może to właśnie w oczko grali tamtego dnia. Johnny już nie pamiętał, w każdym razie spotkali się u niego.
Tamten facet zobaczył jeden z jego kamiennych obrazów. Zachwycił się. Johnny nie miał zamiaru go pokazywać, zresztą tym bardziej, że dzieło nie było skończone. Właściwie żadnego ze swoich dzieł nie chciał pokazywać obcym ludziom, ale jak to w życiu bywa sprawy potoczyły się inaczej.

Facet zrobił zdjęcie, chyba było niezłe, może był fotografem?

Pokazał je kolegom z lokalnej gazety i tak rozpętało się szaleństwo…

To dlatego Johnny wyprowadził się daleko od tego całego blichtru. Sam zbudował chatę z dala od tak zwanej cywilizacji, jak zwykł mawiać. Przez okna chaty widział lasy, ocean, góry i miejscowe zwierzęta. Szczególnie lubił wiewiórki, te małe wariaty były jak psy- po prostu szalały w zabawie, ale nie zapominały jednak o ważnych rzeczach, ja na przykład zapasy na przeżycie zimy.

Wśród tego wszystkiego czuł się spokojny, i szczęśliwy.
Budowanie tej bezpiecznej przystani zajęło mu wiele lat.

Przeszedł długą drogę zanim udało mu się stworzyć ten azyl.

Po tamtym incydencie z karcianym nieznajomym, zdecydował jednak, że część kolekcji (tak teraz szumnie nazywali jego ukochane dzieła) może jednak sprzedawać skoro sprawiają ludziom tyle radości. Jego siostra zajęła się finansami, on nie miał do tego głowy.

Nadal pracował na budowie, którą podjął kiedy reklama „wymknęła się spod kontroli” i przestała go pasjonować.
Mierziła go myśl, że będzie musiał robić swoje kamienie, jak o nich mówił, żeby starczyło mu na chleb i dach nad głową, a że lubił pracę na budowie, po prostu w niej został.

Stary Johnny poznał w życiu wiele ludzkich historii, z niejednego pieca chleb jadł dopóki nie osiadł w swoim azylu.

Dużo podróżował, nieraz dzielił dach nad głową z innymi ludźmi. Z niektórymi nawiązał przyjaźnie, o innych zapomniał, niektórzy wracali do jego życia po latach. A może to on wracał do ich życia.

Były też postaci i związane z nimi wspomnienia, o których wolałby zapomnieć. Ludzie bywają mroczni. Zresztą, nauczył się, że każdy ma w danym momencie życia swoją wielką tajemnicę, którą skrzętnie ukrywa.

Jessiego i Sonenę poznał wynajmując jeden  pokoi w mieszkaniu na górze.

I on i ona wynajmowali pokoje od właścicielki mieszkania na dole. W tym wolnostojącym domku „ukrytym” w sercu miasta mieszkało czasem do sześciu osób.
Sześć osób, wiele więcej ról i ludzkich historii, tajemnice wyjaśnione i nie…

Któregoś wieczoru siedział przy ognisku na ogródku. Niespecjalnie miał wtedy ochotę na towarzystwo, ale Sonena nie miała zwyczaju pytać. Wyjątkowo żwawa i pogodna młoda osoba, tak o niej myślał.

Powiedziała, że wyprowadza się za tydzień. To go zaskoczyło. Od kiedy się wprowadziła, wyglądało mu na to, że dobrze się zadomowiła i wnosiła ożywczy powiew a atmosferę całego domu.

Później usłyszał od właścicielki, że Sonena wyprowadziła się, bo znalazła inną pracę i chce mieszkać blisko niej. Jednak nie to powiedziała mu dziewczyna tamtego wieczoru.

– Johnny, to Jessie. On mnie prześladuje, chodzi za mną krok w krok, idę do kuchni, on zaraz tam jest, idę do salonu, on już siedzi przy mnie. Boję się go.

– Naprawdę? Poznałem go, robi wrażenie fajnego faceta. Taki spokojny, uśmiecha się, można z nim pogadać.

– On jest dziwny Johnny.

Pogadali jeszcze przez chwilę i rozeszli się. Było mu trochę przykro, polubił tą wesołą dziewczynę, a nawet znajomych, którzy ją czasem odwiedzali. Mieli się spotkać kiedyś na kawę, ale już wtedy przeczuwał, że to się nigdy nie wydarzy.

Sonena wyprowadziła się w czwartek. Tego samego dnia zadzwoniła do niego właścicielka mieszkania oznajmiając mu zawiedzionym tonem, że ten miły chłopak, Jessie wyprowadza się w niedzielę.

Śpiew syreny

Statkiem trzepało równo, na lewo, prawo, w górę i w dół, wiatr dął bez litości, zdawało się że z każdego kierunku świata.

Z nieodgadnionego dla Karoliny powodu cała załoga nosiła kaski strażackie, ona również, czuła jednak, że się w nim dusi, poła ognioodpornego materiału zakrywała też twarz.
W końcu nie wytrzymała, ściągnęła kask i z impetem rzuciła go w kąt dając upust emocjom. Przy okazji wyrżnęła biodrem o bar, jako, że statkiem znowu szarpnęło.

Kolejny ostrzejszy podmuch wichru obrzucił okolice kuchni i baru makaronem oraz sosem o podejrzanym kolorze zeschłych liści.

Karolinie też się oberwało. Z niesmakiem zbierała się na nogi, jednocześnie starając się strząsnąć z siebie kuchenny podarunek. Podnosząc głowę spojrzała przez okno. Ocean wraz z wichrem wciąż szaleli wśród ciemnej nocy, teraz jednak niebo pojaśniało. Mimo gęstych chmur, widniało coraz bardziej.
To niemożliwe, żeby wstawał dzień, przecież dopiero co zaszło słońce, pomyślała dziewczyna.
Nie mogła oderwać oczu od spektaklu, który właśnie rozgrywał się przed nią na niebie.
Kolejna tęcza przypominała smoka. Wielkie i wielobarwne (dokładnie w kolorze tęczy) smoczysko, którego cielsko brało swój początek w jasnym gromie przecinającym niecodzienne dzienno-nocne niebo, tańczyło po niebie z gracją sarny, a jednocześnie siłą polującej pumy.

Smocza tęcza stawała się coraz bardziej wyrazista. Wpatrując się w nią, Karolina poczuła, że nie ma już siły, a przede wszystkim chęci, żeby dalej walczyć. Postanowiła opuścić statek.
Natychmiast. Tak, jak stała, wyruszyła w kierunku najbliższej burty i postawiła krok poza nią…

Ożywcze zimno wstrząsnęło jej ciałem. Ależ miałam szczęście, że trafiłam pomiędzy te wielgachne bloki dryfującej kry- oprzytomniała.
Nie potrafiła odgadnąć, czemu statku już nie widać, być może znosił ją silny prąd.
Poczuła natomiast, że woda i wiar ociepliły się znacząco.
Płynęła dalej zastanawiając się co w obecnych warunkach robią połacie świeżego śniegu na lądzie (który właśnie jej się ukazał) oraz bloki kry dryfujące obok.

Z zamyślenia wyrwał ją śpiew przypominający raczej szeptaną poezję, kiedyś była na takim wieczorku śpiewanej poezji, a może poetyckiej piosenki…?

Wspomnienia były nieco odległe i zamglone. Z zamyślenia wyrwał ją chłodny dotyk.
Coś aksamitnego dotykało jej brzucha. Być może w nieco mniej niezwyczajnych okolicznościach nie byłoby to nieprzyjemne, ale teraz ją zaskoczyło i poczuła, jak jej żyły przeszywają solidne dawki adrenaliny.
Już była gotowa do walki, gdy ją ujrzała.

Nadal w pełnej gotowości, teraz jednak przyglądała się istocie z zachłanną ciekawością, a także z podziwem.
Uroda tej drugiej zapierała dech w piersiach.
Karolina, które oglądała już nie jednego smoka, na kilku nawet latała, nigdy wcześniej nie widziała jednak syreny. W tym widoku było coś hipnotyzującego, coś magicznego, dziewczyna nie mogła oderwać wzroku.

Syrena przemówiła nie otwierając ust. To Karolinie nie spodobało się zupełnie.
Majaczę, pomyślała, nie jest dobrze.
Zacisnęła pięści. Nagle zdała sobie sprawę z tego, że już nie musi przebierać nogami, żeby nie zacząć tonąć, po prostu lekko unosiła się w wodzie.
Syrena wpatrywała się w nią nieprzeniknionym wzrokiem.

– Chodź ze mną, spodoba ci się to, co chcę tobie pokazać- wyśpiewała nadal nie otwierając ust.
Ciekawość i apetyt na przygody pokonały lęki, Karolina skinęła głową.
– Mam na imię Miriam- przedstawiła się syrena- po czym z niezwykła siłą machnęła ogonem o błyszczących seledynowo złotych łuskach.
Woda wokół zawirowała i Karolinę wessał wir bąbli powietrza jemu towarzyszący.

Dziewczyna czuła się podekscytowana, ani cienia strachu mimo, że znajdowała się teraz dobre setki metrów pod wodą.

Wylądowały gładko u stóp podwodnych skał, które przywodziły na myśl pasma łańcuchów splecione z gór młodych i strzelistych oraz starych o wypłaszczonych już szczytach.
Karolina, która w swoim poprzednim życiu (jako to czasem je nazywała) często chodziła na górskie wspinaczki i wyprawy, nigdy wcześniej nie widziała takiej kombinacji.

Miriam zaśpiewała dźwięcznie i skały rozstąpiły się tworząc coś na kształt podwodnego wąwozu. Podążyła pierwsza, obejrzawszy się, zaprosiła wzrokiem Karolinę, ta nie miała żadnych wątpliwości. Ochoczo poszła za syreną.

Nie potrafiła stwierdzić jak długo płynęły, zanim dotarły do końca wąwozu.
Czas miał tu zupełnie nowe znaczenie.
W skale, przed którą stanęły się zatrzymały ukryte były drzwi. Niby niewielkie, ale masywne. Miriam pchnęła je z lekkością, te ustąpiły puszczając bąble powietrza (a może innej mieszanki gazów- Karolina nie miała pojęcia co to, ale bąble wyglądały pięknie). Dziewczyny weszły w głąb skał.
Miriam szła teraz pewnie na dwóch nogach (Karolina nie miała pojęcia, kiedy ta błyskawiczna przemiana nastąpiła), na jej plecach nadal połyskiwały zielonkawo złote łuski.

– Dokąd my idziemy? Zaczyna mnie nużyć ta przygoda bez celu.

– Spokojnie, jesteśmy już nie daleko.

Syrena gwałtownie się zatrzymała i przyklękła na jedno kolano, dopiero teraz Karolina dostrzegła niezwykły miecz przewiązany u jej pasa.
Dała Karolinie znak, by uczyniła to samo. Ta jednak stała wyprostowana czujnie badając sytuację.

Głos dotarł chwilę później niż nastąpił wstrząs. Karolina, starając się dźwignąć z obu kolan przy kolejnych wstrząsach, z podziwem patrzyła, jak góra przemawia.
Kompletnie nic nie rozumiała. Stała właśnie u stóp gadającej podwodnej góry, zanurzona setki, a może i setki kilometrów pod wodą w towarzystwie teraz dwunogiej, ale jednak syreny, która mówi nie otwierając ust.

– Albo się obudzę, albo wreszcie dowiem, co tu robię, pomyślała.

Karolina powoli zaczynała rozumieć słowa wydobywające się z góry.

Wejdźcie do środka, kroczcie wąwozem dopóki nie zamieni się w pętle wodorostów.
Śmiało płyńcie pośród tego gąszczu, ustąpią wam drogi i wskażą kierunek. Znajdziecie dawno zatopiony okręt, który skrywa magię sprzed tysięcy lat.
Wejdziecie na jego pokład. Tam będzie czekał wasz przewodnik, on wskaże dalszą drogę.

Syrena nagle wyszczerzyła kły, już nie była Miriam.

Karolina poczuła jak setki, może tysiące metrów nad nimi coś zmienia się na Ziemi. Następowało jakieś przesilenie.

Ona zaś znalazła się w śmiertelnym potrzasku.

Wąwóz miał być ich polem walki- która pierwsza przedrze się przez jego zakamarki, zdobędzie nagrodę.
Co nią jest?
Karolina nie wiedziała, co jest nagrodą, być może było to po prostu przeżycie tej podwodnej przygody. Wiedziała jednak, że nie ma odwrotu- góra nie wypuściłaby jej żywej przez wrota, którymi wkroczyła do tego podwodnego królestwa.

Była tylko jedna droga ucieczki z tego podwodnego więzienia.
Można było zaryzykować wystrzelenie na zewnątrz wchodząc w odpowiednim momencie do jednego z jego gejzerów.
Dziewczyna obejrzała się za siebie, wciąż krwawiący i krwiożerczy uśmiech byłej syreny nie pozostawiał wielkiego wyboru. Karolina była ranna i u kresu sił po stoczeniu nierównej walki z tym monstrum, które tak ją oczarowało jako Miriam na początku wyprawy.

Wciąż oglądając się i przez ramię obserwując potwora, dziewczyna stanęła u stóp gejzeru. Zawahała się…po czym wskoczyła do środka.

Wszystko zawirowało i wydawało się jej, że straciła przytomność.

Wtedy właśnie gejzer z wielkim impetem wypluł ja wprost w kierunku pyska gigantycznych rozmiarów płaszczko-rekina, o niezwykle promiennym kolorze skóry (jak na czarno-granatowe umaszczenie).
Karolina pędząc bezwładnie niczym pocisk w kierunku rzędów ostrych zębisk, nie potrafiła oprzeć się urokowi stworzenia. Niemal zahipnotyzowana patrzyła na nie z podziwem. Miała wrażenie, że jego skóra przypominałaby w dotyku aksamit, a jej barwa przywodziła na myśl rozgwieżdżone niebo.

W jednej chwili woda spowiła ciszą cały nieludzki zgiełk towarzyszący wszystkim tym podwodnym zdarzeniom. Zrobiło się cicho i przyjemnie, wewnętrzny niepokój ustąpił miejsca długo oczekiwanej radości.
Woda- życie, moja tarcza i broń przeciw naszym ludzkim grzechom… Karolina zaczynała tracić przytomność, gdy jej pędzące ciało szarpały ostre zębiska płaszczko-rekina.
Zanim zupełnie ją straciła, zdążyła zrozumieć, że jest już w jego wnętrzu.

Angel popatrzył na poranioną, ledwo przytomną dziewczynę z sympatia i troską.

– Nie wiem ile razy będę jeszcze ratował ciebie z tarapatów, ale nic mnie to nie obchodzi. Jestem Twoim opiekunem, a ty potrzebujesz pomocy, teraz, tutaj, pod wodą i to we wnętrzu tego monstrualnych rozmiarów stworzenia, gdyby jeszcze tylko zionął ogniem, mógłby uchodzić za niespotykanych dotąd rozmiarów smoczysko.

Karolina w ostatnich przebłyskach świadomości zdążyła zobaczyć jego kojący uśmiech.
Jej serce się uspokoiło. W tej samej chwili wszystko wokół zniknęło. Ona sama też.