Moja Wielka Ucieczka

16 stycznia 2021, Warszawa, Ochota

Sezonowość

Strząsając z siebie śnieg weszłam do sklepu z winem i oliwkami ubrana w dwie puchowe kurtki i spodnie narciarskie, oczywiście pomijając wyliczanie warstw pod spodem.
– Chyba Pani zmarzła?
– Wie Pan, że chyba bardziej boję się tego zimna, niż faktycznie mi zimno… (w tamtym momencie było mi akurat dość ciepło, choć trzęsłam się ze strachu przed zapowiadanymi mrozami i prowadzeniem auta po warszawskich ulicach podczas opadów śniegu)

O szóstej rano tego samego dnia wybrałam się na długi spacer do sąsiedniego miasteczka po ulubiony chleb. Wzięłam zimny prysznic i ubrana, jak do tej pory wyruszyłam w ciemny poranek. Jeszcze zanim dotarłam do piekarni, czułam, że lodowaty wiatr zmroził mi już nawet resztki płynów w kościach, w drodze powrotnej miałam już solidne zawroty głowy i zamarzające na policzkach łzy bólu.

Odzyskawszy jakąś przytomność umysłu (już w cieple wychłodzonego zimą domu) stwierdziłam „czas na zmianę strategii ubierania się, widać pochłodniało”. Sprawdziłam prognozę pogody i to okazało się największym błędem.
Strategię ubioru zmieniłam skutecznie, ale kiedy zobaczyłam minus dziewiętnaście przestraszyłam się równie skutecznie… jedynie na basenie udało mi się wyłączyć myślenie i opanować strach przed zimnem, mimo, że zmarzłam i tam.
Ciekawy ten ludzki umysł…

– Ale czemu tak się Pani boi?
– Widziałam prognozę pogody, podobno ma być mocno na minusie…
– Popatrzmy, minus piętnaście, śnieg, nieee, co to jest? Przecież nawet nie odczujemy, to już gorzej, jak minus jeden i wilgoć!

Rozmowa trwała.

– …i te węże i pająki, a tu co? Jednie na kleszcze muszę uważać. No i na co oni tam mają czekać? Tu przynajmniej będzie i wiosna i lato i jesień, może i zima. A tam co?
– Ocean, mam to szczęście, że mieszkam nad oceanem, każdy poranek inny, mimo, że podobne. A węża, ani pająka nie spotkałam przez jedenaście lat…
– Eee tam, ocean, surfing, to jak premiera filmu- właściwie to wiadomo na co człowiek czeka. Zmiany sezonów, to dopiero niespodzianka.
– Ma Pan rację, cóż za słuszna uwaga! I dziękuję za uspokojenie nerwów, już nie boję się tego ochłodzenia. To jeszcze poproszę oliwki, te duże, dobre je tu macie.

Pan w sklepie miał rację. I co do zimy i sezonowości samej w sobie. Zmiany pór roku dają inne zrozumienie życia, odkrywają inne jego barwy niż bardziej stabilne warunki pogodowe.
Choć czy cyklonowe lata można nazwać stabilnymi?
Inne obserwacje i odczucia to prostu inne barwy i cykle życia.
No i trzeba zostać w jednym miejscu wystarczająco długo, żeby te barwy mieć szansę odkrywać…

2 lutego 2021, Warszawa, Ochota

Australijski sen

Nie tak dawno obejrzałam ponownie którąś z części Bridget Jones, była taka scena jak Bridget jedzie na rowerze i podejmuje decyzję – czas przestać popełniać wciąż te same błędy, czas zacząć popełniać nowe.

Pomyślałam wtedy – oho, to o mnie – też tak chcę zrobić.

Jak mi idzie? Zobaczmy.

W ubiegłym tygodniu kupiłam loty do Australii, co w tym pandemicznym czasie zajęło mi jedyne pół roku. Cena była co prawda szokująca, ale w granicach, które przyjęłam za akceptowalne w obecnej sytuacji. Tej nie ma potrzeby nikomu wyjaśniać – wszyscy na całym świecie siedzimy po uszy w tej cholernej pandemii, jak również każdy z nas ma tego serdecznie dość, z różnych względów.

Wybaczcie wielowątkowość, ale dziś nie chcę modyfikować tego, co w głowie siedzi i pcha się na zewnątrz, postanawiam się ujawnić – oto moje nagie, bezwstydne ja.

Jakie to ja jest i co ten wątek ma wspólnego z powrotem do Australii?

Ja to zazwyczaj dwudziestoczterogodzinna rozkmina. To jest piekielnie męczące, Bóg jeden wie co robię, żeby od tego chociaż trochę uciec. Tak, dobrze czytacie- dwadzieścia cztery godziny na dobę, bo w nocy mam sny, jakbym prowadziła podwójne życie. Nie ma przerwy, nie ma ucieczki.

Pisanie pomaga znacząco, modlitwa pomaga, trening też, zresztą to jak medytacja dla mnie, Bogu dzięki za jogę (żeby tylko można było pójść teraz na zajęcia do studio!), ale tak naprawdę bezpieczna jestem tylko w wodzie. Woda odcina cały zgiełk, obmywa mnie ze wszystkiego, oczyszcza. Kiedy nie pływam, moje życie jest bardzo trudne.

I tak to się ciągnie od wielu lat. Od jedenastu próbuję uciec od tego do Australii. Znaczący krok- być może sądzę, że po drugiej stronie globu sama siebie nie znajdę, a może właśnie znajdę i natłok myśli minie.
Co to Bridget mówiła o tym, żeby przestać popełniać te same błędy? Chyba znowu nie pamiętam …

On nie mija, chociaż rzeczywiście w Australii zmniejsza się jego intensywność. Tak więc lecę ponownie.
Pisać będę nadal, jestem na to poniekąd skazana, ale możliwość pisania to też moje błogosławieństwo – stwarza ujścia dla rzek emocji i myśli.
Zastanawiam się, czy moich opowiadań nie zapisywać pod hasłem „Emocje malowane słowem” zamiast „Obrazy słowem malowane” ?
Co myślicie?

Trzymajcie proszę kciuki, żebym wydała w tym roku te dwie książki, które już powinny ujrzeć światło publiczne, zbyt długo się marynują… Jedna jest lekka i kolorowa- kucharska z pięknymi obrazami, druga opasła i cięższa- rozkmina i opowieść o duchowym przebudzeniu.

Różne mamy zapatrywania na sprawy wiary lub niewiary, Boga, porządku świata i wszystkich związanych z tym kwestii, nie ma co się spierać. Uważam, że to właśnie o różnorodność chodzi.
Ja jestem głęboko wdzięczna za cud wiary. Tak, dobrze czytacie – cud – wiara to dla mnie prawdziwy cud – wraz z nią przyszło kilka lat temu ocalenie i kolejne życie.
To ona daje mi siłę, żeby iść przez to życie iść, szczególnie w te dni, kiedy tej siły potrzebuję. I radość i wdzięczność za to, co mam każdego dnia, nawet jeśli jest to ciężki dzień.

Cóż to ja mówiłam o wielowątkowości…?

Tym wątkiem stawiam kropkę pod powyższym wpisem i życzę Wam pogodnego dnia!

P.S. Wylot do Australii zaplanowany jest na 21 marca 2021 …

Izolacja. W cyklony chodzę w piance

Grudzień 2018, Gold Coast, Queensland, Australia

W cyklony chodzę w piance, która izoluje mnie od gęstych ścian wody utkanych z ciężkich kropli niżowego deszczu.

Jak jest plus pięć tysięcy stopni Celsjusza latem, chodzę z parasolką.

Lubię jak tu pada latem. Wolę to niż słoneczną lampę ekstremalnie wysokiego UV , która izoluje mnie przed światem zewnętrznym dużo skuteczniej niż ulewny deszcz.

A i skutki tej izolacji odczuwam bardziej dotkliwie, właściwie dramatycznie.
Czuję się jak w więzieniu na pustyni…

Siedzieć w więzieniu gorącego domu nie jest przyjemnie, ale wydostać się na “pustynię” na zewnątrz, by spłonąć żywcem w słońcu, które zdaje się być zbyt blisko też nie jest atrakcyjną opcją.

Tutejsza wiosna i jesień to przepiękne pory roku i stabilne, dalekie od ekstremalnych temperatur. Zima również jest tu ładna, chociaż czasem potrafi dać w kość, jak masz 5 stopni Celsjusza w domu i śpisz w grubej czapce, a z nosa zwisa topiący się sopel.

Ale lato jest tu ciężkie.
Nie jest też ładne, bo o ile nie ma cyklonu kiedy to wszystko płynie obfitymi strumieniami i ogólnie jest dość dramatycznie,  to jest sucho tak, że dziwię się czasem, że żółtawe resztki trawy nie zapalają się od gorących ludzkich kroków.

Pamiętam, jak kiedyś mówiłam, że lubię się pocić i jak jest ciepło.
Nadal lubię jak jest ciepło, ale nie lubię tutejszych upałów.
W tym roku czuję się bardzo źle.

Nie zawsze tak fatalnie czułam się tutaj latem, ale w tym roku jest wyjątkowo słabo.
Zupełnie jakby mój mózg znalazł pomysł na to, jak mi “ułatwić” wyjazd…

Takie słabe poczucie dużo mówi człowiekowi.
Przede wszystkim, że czas zmienić to, co nas zabija.
Nawet jeśli sam proces zmiany przeraża.

Wszechświatem rządzi fizyka kwantowa w praktyce, czyli prawo przyciągania.

Więcej smutku= więcej smutku.
Więcej radości = więcej radości.

Życie kocha życie.

Więcej życia = więcej życia.

Zmieniamy się.
Czasem to, co służyło nam przez 10 lat, przestaje być takie super i trzeba  zmieniać, co nam nie służy.

Życie w związku, który polega na wzajemnym oskarżeniach i kłótniach nie ma sensu. Oznacza śmierć.
Życie w miejscu, gdzie nie ma szansy na rozwój, a to Twój obecny priorytet, to też śmierć.

Przeciągając się rano w łóżku, otworzyłam Nowy Testament na przypadkowej stronie.
Trzymam go zawsze przy łóżku i czasem czytam rano. Często znajduję w ten sposób zaskakujące odpowiedzi. Zaskakujące, bo często na pytania, których nie zadałam w tym właśnie momencie.

Dziś otworzyłam go na przypowieści “Podobieństwo o talentach” (Ew. Św. Mateusza 25, 14-30).

Nie będę rozpisywała się o samej przypowieści. Pozwolę sobie przytoczyć fragment interpretacji, który mniej więcej oddaje, co zrozumiałam ja:

“Jedną z prostych nauk wynikających z przypowieści o talentach jest to, że odnoszenie korzyści z naszych zasobów, rozumu i pracy nie jest niemoralne. Co więcej, w przeciwieństwie do osiągania zysków, ponoszenie strat, czyli marnotrawstwo bogactwa, szczególnie z powodu braku inicjatywy, jest postępowaniem złym.”

Przeczytałam “Podobieństwo o talentach” i wyciągnęłam wniosek.
Obecnie żyję w sytuacji-miejscu, gdzie nie mam szansy na rozwój. Wykorzystanie tego, co umiem i dalszy rozwój to mój priorytet, więc pozostawanie w miejscu, gdzie to nie stanie się, to marnotrawstwo. Umieranie za życia.

I tak to właśnie dla mnie teraz wygląda.
Przeciętne życie, nawet jeśli w Australii, to dla mnie zastój i śmierć.
A ja lubię życie i lubię żyć. Bardzo lubię.

Może mogłam zobaczyć jak małe i ciasne jest Gold Coast kiedy to przyleciałam?
A może nie. Przecież jest też piękne. I w końcu stało się moim Australijskim domem.
Nie wszystko było tu złe lub dobre. Po prostu było. Jest.
A teraz czas na zmianę.
Tak zdecydowałam.

zyciowa zmiana transition

Jedno jest pewne, przez te australijskie lata nabrałam siły i mega pewności siebie.
I to ze sobą zabiorę gdziekolwiek pójdę. Mam nadzieję, że zawsze starczy mi siły.

Wszystko zaczęło się prawie 10 lat temu, kiedy to wylądowałam w Australii po raz pierwszy.

Takie wspomnienia znalazłam w artykułach, które napisałam po wylądowaniu na Gold Coast.

21 czerwca 2009r.

Leje, jak z cebra. Podobno dopiero od wczoraj. Za to ciepło jest. Cieplej niż w Sydney. Przynajmniej w ciągu dnia, bo w nocy dalej śpię w dresie i skarpetach … W końcu zima tu, więc nie ma, co tak się dziwić.

Gold Coast robi na mnie dziwne wrażenie – z jednej strony duże, a raczej „długie” – ciągnie się dziesiątkami kilometrów wzdłuż wybrzeża, z drugiej jednak, ciasna, mała mieścina. Za to plaże ładne, nawet w strugach deszczu.”

Ania Stan Mermaid Beach 2009

3 lipca 2009r.

Kolejny dzień szukania pracy na Gold Coast w czasach kryzysu i australijskiej zimy…
Co tu dużo mówić – idzie jak po grudzie. Nawet w tak uroczych restauracyjkach, jak McDonalds’ i jego tutejszy odpowiednik Hungry Jack’s jeszcze mi się nie udało. Posucha.
Przez tą turystyczną ciszę mam czasem poczucie, że utknęłam w miasteczku rodem z ekranizacji powieści Stephena Kinga. To znaczy na takim pustkowiu, gdzie jedyną imitacją jakiegokolwiek życia jest toczące się przez środek ekranu krzaczysko zwinięte w kulę.”

Ania Stan Sundale bridge Gold Coast

Czytając powyższe wspomnienia dziś, zdaję sobie sprawę, że już na samym początku widziałam pustkę, która w końcu i mi się udzieliła. Co teraz czuję dotkliwie.

Człowiek nie jest stworzony do życia w izolacji.

Rzecz jasna nie zawsze żyłam tu pośród pustki i w izolacji.
Moje australijskie życie było niezwykle pełne. Ale to na inne opowieści.

12 grudnia 2018

Wczoraj poszłam na rezonans magnetyczny mózgu. Dużo już tych moich rezonansów różnych części ciała było.

Ten wyjątkowy. Bardzo podobał mi się. Około 20 minut medytacji z dziwnymi dźwiękami maszyny do rezonansu. Leżysz w tubie, nie możesz ruszyć się, korki w uszach i specjalne na uszach, żeby unieruchomić głowę i dodatkowo wygłuszyć dźwięk, nad głową jakaś dziwna konstrukcja, a wokół tuba. W szpitalnej sali jesteś tylko Ty zamknięta wewnątrz maszyny do rezonansu.

Przed wejściem na salę pogadałam z pielęgniarkami i kazały mi zdjąć wszystko. Dokładne były. Aż zdziwiłam się, że nie proszą bym zdjęła tatuaże.
Były też bardzo fajne i wesołe i dały mi do ubrania piżamę szpitalną-mundurek. Niebieską. Ten sam rozmiar dla każdego. 10 numerów za duża dla mnie.

Nie miałam przy sobie i na sobie nic swojego. Żadnego kolczyka nawet.
Byłam tylko ja w za wielkim niebieskim szpitalnym mundurku.
Jakoś dziwnie było mi z tym wszystkim bardzo dobrze.

Odstawiłam na bok nabyte aspekty tożsamości i po prostu byłam. Bez niczego, co do mnie należy. Tylko ja i ta wielka niebieska piżama.
Oddałam na chwilę odpowiedzialność za siebie w ręce ludzi ze szpitala na tej sali.
Zrobiło mi się lekko. Bardzo lekko.

Czułam się spokojna i bezpieczna. Strach, związany z kolejną zmianą kraju i wszystkiego co się z tym wiąże, zniknął.
Czułam się lepiej niż w samolocie.

Lubię latać, bo nie ma tam nic innego poza przyjemnością BYCIA.
Co zostawiłam w jednym miejscu w samolocie nie ma znaczenia. Co będzie po drugiej stronie, tam gdzie lecę, też nie ma znaczenia, bo przecież nie wydarzyło się. Po prostu jestem.

Czas bez czasu…

Ale jak każda bajka i ta się skończyła.
Po wszystkim przebrałam się i poszłam. Na piechotę i niechętnie do rzeczywistości.
Ale szpitalny niebieski mundurek zabrałam ze sobą.