Koncert marzeń

Leon wracał rozentuzjazmowany z koncertu AC/DC. Na koniec zagrali kilka kawałków Queen, to był odjazd! Muzyka do tej pory huczała mu w głowie, chociaż szedł już z godzinę, jak nie lepiej. Jednak klasyka, to klasyka- myślał. Dziwna, jakaś taka płaska ta współczesna muzyka, człowiek nie dostaje dreszczy od jej słuchania. Szkoda. Szczęśliwie ci „starzy” rokowcy są nadał na scenie, bo ich koncerty to niebo dla zmysłów!

Właściwie nie do końca wiedział czemu poszedł akurat na ten koncert. Nigdy nie był wielkim fanem tego zespołu, ale coś go pchało, żeby kupić bilet. Nie żałował ani grosza.

Fale uniesienia z przebywania w radości fanów, akustyka, sama muzyka, siła wykonawców, nie wspominając o tych utworach Queen! – szybko i na długo zapomniał o deszczu i przemoczonych butach.

– Przesuń się pan, stoisz na środku ulicy! – warknął gość w szarym ortalionie trącając Leona.
Leon na ogół lubił ludzi i starał się zachowywać spokój w takich sytuacjach, ale dziś miał to gdzieś. Facet w ortalionie kiepsko wylosował… Teraz stał z nosem wciśniętym w mur starej kamienicy i lewą ręką wykręconą za plecami. Bolało to niemiłosiernie, nawet nie wiedział, gdzie podziała się jego prawa, nie był w stanie wykonać ruchu.
Leon w końcu otrząsnął się z chwilowego zamroczenia. Nie chciał nikomu robić krzywdy– to chyba jakiś niekorzystny układ planet w tej galaktyce, coś sprawiło, że użyłem siły – myślał uwalniając rękę „napastnika”.
Pora wracać do domu, żeby się przespać. To mu zawsze pomagało, nieważne, w czym tkwiło źródło utrapienia. Zmęczenie nigdy nie było dobrym doradcą, o ile nie mówiło „idź spać”.

Najkrótsza droga wiodła przez park. Skręcił w lewo i już po kilku krokach maszerował wśród brzóz, sosen, świerków, dębów i krzewów, których nazw nawet nie znał.  Po dywanie rdzawo szarych liści biegały wiewiórki. Ten miejski park przypominał raczej niewielki las, nawet gwar otaczających go ulic przycichł. Rozpędzone wcześniej zmysły Leona  również zaczęły się uspokajać. Przystanął na chwilę oglądając gonitwę trzech wiewiórek. One to nigdy nie mają dość, w głowie im wieczna zabawa – pomyślał z uśmiechem.

Ruszył przed siebie, wtem, za pniem oddalonym jakieś pięćdziesiąt metrów od niego zobaczył głowę niedźwiedzia. Niemożliwe, to pewnie pies, przywidziało mi się ze zmęczenia. Jednak skręcił nieco w tamtym kierunku, ze zwykłej ciekawości. Zwierzą przysiadło na zadzie i wpatrywało się w Leona, ten stanął, jak wryty. A niech mnie, to jednak niedźwiedź! Podjął wędrówkę, zwierzę go przyzywało, nie czuł strachu, po prostu szedł.

Gdy Leon zbliżył się, niedźwiedź stanął na czterech łapach i obrócił łeb w tył zerkając na niego. Wyraźnie chciał, żeby chłopak za nim podążył. Po chwili dotarli do potężnego dębu, który musiał mieć z sześćset lat, był gigantycznych rozmiarów.
Nad jego pniem majestatycznie unosiła się masywna korona konarów, wydając z siebie miarowy szum, zapraszała do środka.
Niedźwiedź ponownie obejrzał się na Leona i wszedł do środka dębu, chłopak podążył za nim.

Nigdy wcześniej nie był w środku pnia drzewa, więc nie miał porównania, ale podejrzewał, że to jest inne niż większość. Zamiast ciemności, której się spodziewał przywitało go światło gwiazd. Błyszczały nad nimi na czystym niebie wskazując drogę. Leon czuł, że niedźwiedź wykonał już swoje zadanie i niedługo wróci do własnej krainy. Tak też się stało. Zwierz odwrócił się, popatrzył głęboko w oczy chłopaka i trącił go przyjaźnie nosem, jakby dodawał mu odwagi i zachęcał do dalszej przygody. Leon uśmiechnął się ciepło, już zdążył polubić niedźwiedzia, trochę było mu smutno, gdy patrzył na oddalający się ogon.
Szybko jednak zebrał się w sobie i wyruszył według map atlasu w rozświetlonych gwiazdami oczach.

Ilustracja: niepowtarzalna Magda Supercolor

Bańka

Leon

Kobieta w autobusie czytała obszarpane kartki zadrukowane w cyrylicy, tak przynajmniej zgadywał Leon. Wgapiał się w to w tekst, to w gęsto tkaną wełnianą czapę kobiety i nic nie mógł zrozumieć. Chciał się dowiedzieć co ona czyta w takim skupieniu, kim jest, czemu jedzie tym autobusem i dokąd zmierza. Sam był zdziwiony tym przypływem ciekawości na temat zupełnie dla niego nieatrakcyjnej nieznajomej. Wyobrażał sobie, że to, co czyta babka, to modlitwy zapisane w jej języku. Cokolwiek to było, on po prostu chciał stać blisko niej, był zafascynowany i sam nie miał pojęcia czym.

Pogrążony w odczuciach (dla innych wokół zatopiony w otwartej książce), przegapił swój przystanek. Kiedy to zauważył było już za późno. Babka zniknęła. Właściwie nie umiał określić jej wieku, może była dużo młodsza niż sądził? Zresztą, to już nie miało znaczenia- ona wysiadła. Leon poczuł się jakoś dziwnie osamotniony.

Nie ma drugiego dnia, jest tylko jeden dzień, ta jedna chwila, jedna minuta, nawet, jeśli trwa jakby to była cała godzina. Rozchmurz czoło, nie ma czym się martwić, za to jest czym się cieszyć. Otwórz oczy.

Ocknął się gdzieś na Pradze, słowa usłyszane podczas drzemki nadal brzmiały w jego głowie głośno niczym koncert ostrego rocka. Ich ton złagodniał dopiero, kiedy kupił bilet na nadchodzący koncert Metaliki na Narodowym i dziesięć parówek, których nie jadł od dawna, bo podobno niezdrowe. Teraz maszerował raźno Nowym Światem wcinając parówki i z podekscytowaniem myśląc o nadchodzącym koncercie.
Wtem, pośród kamienic mignęła znajoma wełniana czapa. Leon zakrztusił się parówką i z oczu popłynęły mu łzy.
Prawda, pomyślał- jestem na właściwej drodze.
Wysmarkał w chusteczkę resztki parówki, które dostały się nie tam, gdzie powinny i raźno wyruszył w kolorowy wieczór nadchodzącej wiosny.

Karolina

Małe bąbelki wody mineralnej pulsowały w szklance o dnie ośmioboku odbijając się od niego i ścianek z delikatnymi syknięciami.
Karolina bezmyślnie wpatrywała się w ich występy, mocno zmęczona po kolejnym dniu intensywnej pracy. Jednocześnie czuła się mocno ożywiona, jakby czymś podekscytowana. To uczucie mocno ją niepokoiło. Była już późna noc, a może wczesny poranek, w każdym razie nie spała od dawna. Miała wrażenie, że na coś czeka, zupełnie jak za dzieciaka przed Gwiazdką, kiedy czekali z rodzeństwem na Świętego Mikołaja z prezentami.

Sen nadszedł.
Tańczyli wolno, niby było miło, ale bała mu się zaufać i robiła niezręczne kroki. Na słowa “proszę, daj mi prowadzić” reagowała jeszcze większym spięciem, więc nogi plątały  się jej jeszcze bardziej. Znali się już długo, tak było prawie za każdym razem, ale już się przyzwyczaił. I tak lubił z nią tańczyć.

Spotkanie

Spotkali się oboje na rogu ulic w warszawskim centrum. Było to spotkanie dość gwałtowne. Nie wiadomo kto wpadł na kogo, teraz oboje, równo oszołomieni zderzeniem leżeli wśród ulicznego błota polskiej jesienio-zimo-wiosny. Oboje równo zaskoczeni.
On już ją widział, tę czapę rozpoznałby chyba z zamkniętymi oczami. Ona znała go ze snów od dawna. Nie wiedzieli o sobie nic, ale teraz, patrząc na siebie, doznawali tego zdumiewającego poczucia bliskości, które czasem ogarnia zupełnie nieznajomych.

Spina

Nieważne jak daleko, czy jak blisko podróżowali, w tym wymiarze nie było ucieczki od powtarzalności. Owszem, czasem zdarzały się niecodzienne sytuacje wnosząc w ich rutynę powiew odświeżającego podekscytowania, nauczyli się też jak odnajdywać drobne radości w każdym z szybko mijających dni.
Jednak wciąż nie było to to samo, co znali z rodzinnej Geranii. Tam dni trwały dłużej niż tu, nazywali je noami. Każda noa przynosiła coś innego- nowe sytuacje, nowe zdarzenia, nowe istoty, ogrom poznania życia wydawał się nie mieć kresu.

Teraz siedzieli na jednej z plaż Bańki wpatrzeni w zachodzące słońce (nawet Życiodajna Gwiazda była tu tylko jedna!). Zadziwiała ich regularność powtarzalności tego obrazu. Każdego wieczora to samo- wielka żółtawo-czerwona kula, która niby chowa się za horyzontem Oceanu, niebo regularnie zmieniające kolory wraz z jej położeniem, czasem kilka chmur, ludzie, którzy z nieprawdopodobną wręcz precyzją pojawiali się zawsze o tej samej porze w tym samym miejscu. Szli, biegali, pływali, wyprowadzali psy na spacer (tak przynajmniej się im zdawało, w swym ograniczeniu nie dostrzegali, że to psy wyprowadzają ich).
Do tej pory zdumiewało ich, jak bardzo tubylcy potrafią spiąć się i denerwować w sprawach, które powtarzają się z taką regularnością.

Każde z nich dostało się tu inaczej, żadne nie było pewne jak. Nie umieli się wydostać. Spotkali się wpadając na siebie na ulicy. Przez te kilka lat poznali język, zwyczaje, tradycje, zachowania i wtopili się między mieszkańców Bańki.
Kiedyś poszli na spektakl do teatru. Był zabawny. Jego treść była wiernym odzwierciedleniem codzienności, którą obserwowali na Bańce, tej samej, z której jej rdzenni mieszkańcy nie zdawali sobie sprawy.
Teraz, siedząc ponownie na plaży i oglądając spektakl zachodzącej Gwiazdy oraz ludzi biorących w nim nieświadomy udział, czuli się jak wtedy w teatrze – Dziś gramy sztukę pod tytułem „Zachód nad Oceanem”, jutro też ją zagramy, pojutrze również, będziemy ją wystawiali przez najbliższy rok, a może i lata, jeśli spodoba się publiczności.

Jemu raz zdarzyło się poczuć, że portal przejścia jest gdzieś blisko, ale szybko zgubił trop w gąszczu zakłóceń wszędobylskiej elektroniki. Może kiedyś odnajdą portal i będą mogli wrócić do różnorodnej, ale spokojnej Geranii.
Tym czasem pozostaje wtapiać się w resztę i ponawiać te same codzienne rytuały odnajdując w nich radość, która daje życiodajne światło. Bez niego ich ciała nie przerwałyby na Bańce nawet pół dnia.
Jednak oboje odkryli i zgodnie przyznawali, że i w powrotach do tego, co już znane, można odnaleźć coś niezwykle ekscytującego i radosnego. Byle nie za często, zbyt duża częstotliwość tych powrotów i powtarzalności przynosi im niepotrzebne napięcie i niepokój.